Listopad to czas, w którym Kościół na nowo przypomina nam o podstawowym powołaniu każdego człowieka, jakim jest powołanie do świętości. Chcemy zatem przybliżyć postać jednej z naszych Świętych, której wspomnienie w Kościele obchodzimy 8 listopada.
„ Idę do Światła, do Miłości, do Życia”
-tymi słowami pożegnała się ze światem Elżbieta Catez. W Karmelu znana jako s. Elżbieta od Trójcy Świętej. Jej życie, choć po ludzku nie długie, (umiera w wieku 26 lat) pełne było duchowego bogactwa i dojrzałości, a równocześnie oparte na tym, co przynosiła codzienność.
Elżbieta urodziła się 18 lipca 1880 roku w Campo d’ Avor we Francji, w wojskowym baraku.
Ojciec jej – Józef Catez – był bowiem kapitanem w wojsku. Matka – Maria Rolland – towarzyszy swemu mężowi, który z racji sprawowanej funkcji często zmienia miejsca pobytu. Od roku 1882 stacjonują w Dijon, gdzie umiera Pan Catez.
„Elżbieta od małego była obdarzona żywotną, żarliwą, pełną pasji naturą. Z łatwością mogła stać się choleryczną, kapryśną i impulsywną. Szczęśliwie dwie jej miłości stabilizowały jej żywotność – miłość do matki i miłość do Boga, którego z niebiańską intonacją nazywała – ON. W jej pięknych oczach odbijało się Niebo.”
– tak o Elżbiecie Catez wypowiedział się jej powiernik duchowy, ksiądz kanonik Izydor Angles.
Elżbieta, często nazywana Bietką, szybko doświadcza pierwszych trudów życia. W wieku bowiem 7 lat umiera jej ojciec. Odtąd pozostają w Dijon na stałe, z matką Marią i młodszą siostrą Małgorzatą.
W wieku 11 lat przystępuje po raz pierwszy do Komunii Świętej. Był to dzień, jak później sama napisze w liście
z Karmelu do swojej matki, w którym z Jezusem oddali się sobie nawzajem. Po Komunii Świętej rozpoczęła intensywną pracę nad sobą i swoim impulsywnym a równocześnie wrażliwym charakterem. Zewnętrznie również nie brakowało jej zajęć, gdyż uczęszczała do konserwatorium muzycznego i jako młoda, utalentowana pianistka zdobywała nagrody. Po cichu liczono na wielką karierę młodej pianistki. Elżbieta na zewnątrz zachowywała się jak wszystkie nastolatki w jej wieku. Korzystała ze wspólnych zabaw, uwielbiała podróże, nie stroniła od towarzystwa (wszyscy do niej lgnęli), skrywała jednak w swym sercu tajemnicę. Ona cała oddała się już Chrystusowi – „Tyś mnie zauroczył” – pisała w swoich wierszach. Nikt się nie domyślał tego sekretu, jedynie bardziej spostrzegawczy dostrzegali niewytłumaczalną głębię widoczną w jej oczach. Mówiono o niej, że jest obecna, ale jakby nieobecna.
Ona natomiast już żyła z Jezusem w celi swego serca, szukając i odnajdując Jego w swej codzienności, w tym wszystkim czym przychodziło się jej zajmować. Począwszy od nauki w konserwatorium, po wieczorki taneczne ona nie rozstawała się ze swoim Królem Królów, któremu oddała swe serce.
Na moment jednak zewnętrznego zjednoczenia, które pragnęła wyrazić wstąpieniem do Karmelu musiała poczekać 10 lat od momentu Pierwszej Komunii Świętej, gdyż jej matka była przeciwną tej decyzji. Mając nadzieję, że córka zmieni zdanie powiedziała, że pozwoli jej na wstąpienie do Karmelu w wieku 21 lat. Elżbieta więc w posłuszeństwie,
z tęsknotą i bólem serca czekała w cichości, nie chcąc ranić swej matki, na ukończenie 21 lat. I tak 2 sierpnia 1901 roku przekracza progi Klasztoru w Dijon rozpoczynając swe życie „sam na sam z Umiłowanym”.
Po wstąpieniu do Karmelu Elżbieta jeszcze bardziej upewnia się w przekonaniu, które czuła i nosiła
w sercu od dawna, że jest zamieszkana, że od dnia chrztu świętego w jej duszy przebywa cała Trójca Święta
i nieustannie jej towarzyszy, a ona ma nieustannie powracać do swego wnętrza, by nie zostawiać swego Boga samego. Gdzie jest Bóg, tam jest niebo. Z pełną więc odpowiedzialnością mogła powiedzieć, że niebo jest już na ziemi, bo znajduje się w niej samej, w jej duszy. Dlatego tak ważnym było dla niej milczenie i skupienie – by nie pozostawić Boga samego, lecz przebywać z Nim w każdej chwili dnia.
Życie w Karmelu nie oszczędzało jej również doświadczenia trudności i kryzysów. Zmagała się z własną wrażliwością, bezsilnością i niemocą. Przeżywała jednak te doświadczenia z ufnością, opierając się na samej czystej wierze. Kryzysy stawały się dla niej okazją do jeszcze głębszego rozwoju i oddania się całkowicie miłości. Spoglądała na krzyż i ujrzała na nim swego Umiłowanego, który składał siebie w Ofierze Ojcu za dusze, za nią… Doświadczyła ogromu miłości i zapragnęła oddać się tak jak On.
Nie musiała długo czekać na realizację swego pragnienia. Oprócz składania codziennych ofiar w swej codzienności, Oblubieniec zapragnął upodobnić ją do Siebie poprzez cierpienie. Zapadła na chorobę Addisona, która w tamtych czasach była nieuleczalna. Elżbieta wypowiada swoje „tak” woli Bożej.
W swej chorobie czuła się trawiona przez Miłość i upodabniana do Chrystusa Ukrzyżowanego.
Ta właśnie myśl dodawała jej sił w bólach cierpienia. Tuż przed śmiercią s. Elżbieta powiedziała do swoich sióstr ze wspólnoty:
„Wszystko przemija! Pod koniec życia pozostanie tylko miłość”
Umiera o świcie 9 listopada 1906roku. Pod koniec października, gdy była jeszcze zdolna mówić, choć
z ogromnym trudem, wypowiedziała następujące słowa:
„Wydaje mi się, że w niebie moim posłannictwem będzie pociąganie dusz, pomagające im wyjść
z siebie, aby przylgnąć do Boga poprzez bardzo prosty i pełen miłości odruch, oraz na strzeżeniu ich
w tym wielkim milczeniu wewnętrznym, które pozwala Bogu odcisnąć się w nich i przekształcić je w Niego samego.”
Jak bardzo w dzisiejszych czasach potrzeba nam odrywania się od samych siebie, od zapatrzenia
w swoje „ja” i własne potrzeby….
Jak bardzo tęsknimy za ciszą, w której możemy spotkać prawdziwą osobową MIŁOŚĆ, a równocześnie jak szybko dajemy się wciągnąć w hałas tego świata i wszystko to, co on niesie…
Prośmy świętą s. Elżbietę od Trójcy Świętej, by pomagała nam odnajdywać Boga w nas, przylgnąć do Niego i pozwolić Mu się prowadzić tak, jak tego pragnie…bo tylko On może zaspokoić wszystkie nasze tęsknoty, pragnienia. Tylko On kocha do końca bez względu na wszystko.